Australia - kraj kangurów!
Będąc w Nowej
Zelandii uzmysłowiłem sobie, że grzechem byłoby, nie zobaczyć Australii. W końcu jestem jakieś 15tys km od
domu, a Australia leży „rzut kamieniem ode mnie”. Sama myśl postanowienia stopy
na kontynencie kangurów i koala przyprawiła mnie o spory entuzjazm.
Niestety
Polacy chcący odwiedzić najmniejszy kontynent świata, mają obowiązek posiadania
wizy. Dlatego też udałem się w tej sprawie do Placówki Dyplomatycznej w
Wellington, gdzie chciano mnie odesłać do Konsulatu Generalnego w Auckland. Nie
uśmiechało mi się jednak wracać 600km do miejsca w którym już byłem. W
Internecie wyczytałem, że od jakichś 3 miesięcy istnieje możliwość wyrobienia
wizy on-line. Wnioskek można składać za pośrednictwem strony internetowej
Ministerstwa ds. Imigracji i Obywatelstwa Australii http://www.border.gov.au. Wszystko udało
się sprawnie załatwić i po dwóch dniach na swoją skrzynkę mailową dostałem
upragnioną wizę. Yeah!
Mając już wszystkie
niezbędne dokumenty udałem się do biura podróży "Flight Center New
Zealand", które ma chyba turystyczny monopol w Nowej Zelandii. Dowiedziałem
się kilku rzeczy, które chciałbym przytoczyć jako ciekawostki. Po pierwsze
Nowozelandczycy nie mają ofert "last minute" czy innych promocji na
tanie loty. Wychodzą z założenia, że lepiej jak samolot leci pusty niż miałby nim
lecieć marudny pasażer za kilka dolarów. Zapytałem również o ceny biletów na
Fiji - pani w biurze odradziła mi jednak udanie się tam, ponieważ „Fiji jest
nieciekawe, nudne i to jest ostatnie miejsce do którego udają się
Nowozelandczycy”. Dziwne, ponieważ wiele Europejczyków wydaje kilkadziesiąt
tysięcy złotych żeby właśnie tam spędzić rajskie wakacje.
Wróćmy jednak do
Australii. Kupiłem bilet i udałem się na lotnisko. Po 2,5h lotu znalazłem się w
Sydney. Pierwszy nocleg udało mi się znaleźć jeszcze będąc w Nowej Zelandii,
korzystając z gościnności "znajomego co ma znajomego w Sydney". Życzliwość
dla osób podróżujących jest bardzo powszechna na całym świecie, ale w Australii
i Nowej Zelandii mam wrażenie, że biją wszelkie rekordy.
Nowi znajomi, których nigdy wcześniej nie widziałem odebrali
mnie z lotniska o 23:00 i zabrali do siebie. Pozwolili mi zostać ile tylko będę
chciał. Mieszkali na przedmieściach Sydney - jakieś 40km od centrum. Następnego
dnia jak się obudziłem, to czym prędzej chciałem udać się do „centrum”. Wybrałem najtańszy i najszybszy możliwym środek
transportu - autobus wodny, kosztował jakieś 2 dolary australijskie (4zł) w
jedną stronę. Po 30 minutowym rejsie, moim oczom ukazała się słynna Opera z
Sydney - symbol miasta i „Harbour Bridge”, most wybudowany w latach 20’
ubiegłego wieku. Ciekawostką jest, że w czasie jego budowy, zginęło 16 osób, a
nazwiska ofiar upamiętnione są na wmurowanej tablicy.
Harbour Bridge oraz słynna "Opera House" |
Ogólne wrażenie „serca Sydney” jest niesamowite. Sam nie
wiem dlaczego. Najsłynniejsze australijskie miasto zwiedzałem blisko tydzień, a
naprawdę jest co… Sydney Opera House, Harbour Bridge, Darling Harbour, Sydney
Tower, z której można podziwiać piękną panoramę miasta, Taronga Zoo, piękne
Oceanarium, wioska olimpijska, St. Mary’s Cathedral, Town Hall, Royal Botanic
Gardens i wiele wiele innych. Ogólnie jest to miasto, w którym naprawdę
przyjemnie spędza się czas.
Na szczególną uwagę
w Sydney zasługuje "The Gap", czyli klify, które znajdują się na
wschodzie miasta. Ciekawostką jest, że to majestatyczne miejsce przyciąga jak
magnes pogrążonych w rozpaczy i niewidzących sensu życia. „The Gap” często wymieniane
jest na liście najpopularniejszych „Suicide spot” na świecie. Na barierkach
widnieją tutaj tabliczki informacyjne, proszące o niepodejmowanie pochopnych
decyzji i alarmowe numery telefonów do dyżurnych psychiatrów. Legendą tego
miejsca jest Donald Taylor Ritchie. Przez prawie pół wieku mieszkający
niedaleko klifu The Gap, często przechadzał się jego brzegiem. Gdy widział
nieszczęśnika na skraju przepaści, po prostu podchodził do niego ostrożnie, ze
szczerym uśmiechem na ustach i zwyczajnie pytał: „czy jest w coś w czy mogę
pomóc”. Potem zapraszał tych ludzi do siebie na filiżankę herbaty. Istnieje
ponad 200 udokumentowanych przypadków uratowania życia niedoszłych samobójców
przez Donalda. Za swoje starania został
odznaczony m.in. orderem Australii, najwyższym odznaczeniem tego państwa
przyznawanym za wkład w rozwój kraju. Stąd też poczciwy mieszkaniec-staruszek
zyskał sobie w Sydney pseudonim: „Angel of The Gap”.
THE GAP |
Ostatnim
miejscem, które trzeba zobaczyć w Sydney jest "Bondi Beach" czyli
najpopularniejsza plaża w całej Australii. Długa na ponad kilometr, znana z
tv-show "Bondai Beach Rescue", pokazującą pracę ratowników. Jest to
zdecydowanie najbardziej zatłoczona plaża jaką kiedykolwiek w życiu widziałem.
Tysiące ludzi przychodzi tu przed pracą, po pracy a nawet w czasie pracy. Jest
to zdecydowanie ulubione miejsce relaksu dla tzw. lokalsów.
Poruszając się
publicznym transportem w Sydney każdy zwróci uwagę na jedno - idealnie
funkcjonujące metro. Na każdej stacji wiszą telewizory plazmowe odliczające
czas do przyjazdu pociągu, wykaz wszystkich stacji itp. Byłem zszokowany kiedy
widząc na zegarze 5sekund do przyjazdu, wjeżdża pociąg, a w momencie wybicia
0sek, otwierały się drzwi metra. Taki widok nie jest normalny, w szczególności
dla przeciętnego użytkownika PKP.
115km od Sydney
znajduje się Park Narodowy "Blue Mountains". Góry zawdzięczają swoją
nazwę porastającym ich stoki eukaliptusom. Ulatniające się olejki eteryczne
które zawarte są w liściach tych drzew powodują, że kiedy góry oglądane są z
odległości to wyglądają jakby były przykryte lekką, niebieskawą mgłą. Park
znajduje się na liście UNESCO. Miejsce przytłacza wielkością i majestatem.
Będąc w Blue
Mountains dostałem telefon od poznanego w Nowej Zelandii Australijczyka, który
pytał jak przebiega moja wyprawa. Kiedy dowiedział się, że jestem w Sydney
oznajmił, że muszę przyjechać do Melbourne - będę miał załatwiony na miejscu nocleg
i wszystko czego potrzebuję. Poprosiłem swoich nowych znajomych o pomoc, którzy
w portalu odpowiadającemu naszemu „blabla car” odszukali kogoś co jechał akurat
za 2 dni do Melbourne. Sama podróż minęła szybko – samochodem to jakieś 8-9h.
Widoki po drodze…niepowtarzalne.
Przybyłem do
Melbourne. Pierwszy dzień musiałem zorganizować sobie sam, gdyż mój przyjaciel
był poza miastem. Hostel znalazłem oczywiście w samym centrum. Standardowo już
w pierwszy dzień poznałem kilka osób – Jerry z USA, Francis z Tasmanii i 2
Austriaków ale imion nie pamiętam. Jeszcze tego samego dnia co przybyłem,
dostałem ofertę od mojego współlokatora z pokoju - dwumiesięczna wyprawa
dookoła całej Australii, wypożyczonym camp-vanem, na jego koszt. Nie było
łatwo, ale musiałem odmówić – z kilku powodów nie mogłem zostać w Australii na
kolejne dwa miesiące. Następnego dnia rano poszedłem się przejść po
Melbourne.
Twelve Apostoles |
Zwiedzając
centrum, natknąłem się na witrynę sklepową z dużym napisem "1 day
tours" czyli biuro podróży organizujące jednodniowe wycieczki. Z
dostępnych ofert wybrałem "Great Ocean Road". To malownicza droga o
długości prawie 250km, wraz z położonymi wzdłuż niej Parkami Narodowymi. Jest
to ogromna atrakcja turystyczna. Great Ocean Road jest największym na świecie
pomnikiem ofiar wojny. Została ona zbudowana bowiem przez weteranów I Wojny
Światowej, którzy po powrocie postanowili oddać w ten sposób hołd poległym
kolegom - budowa trwała 16 lat.
Śmieszna, a
przynajmniej z perspektywy czasu jest historia, kiedy zwiedzając na Great Ocean
Road park narodowy "Twelve Apostoles", przyszedłem na umówioną
godzinę na miejsce zbiórki i udało mi zobaczyłem tył odjeżdżającego autokaru.
Na nic zdało się machanie i wołanie! Zostałem sam w Parku Narodowym, z dala od
jakiejkolwiek cywilizacji. W pierwszej chwili trochę zwątpiłem i nie wiedziałem
co zrobić. Pierwszy pomysł – złapać autostop, kolejna przygoda. No ale pomysł
jednak nie wypalił bo przez pół godziny nie jechał żaden samochód. Wpadłem na
pomysł że zadzwonię na 112 i zapytam australijską policję co mam zrobić.
Panowie byli bardzo mili i skontaktowali się jakoś z kierowcą autobusu i go
zawrócili. Po godzinie spędzonej na australijskich bezdrożach wrócił po mnie
autobus. Plus taki że miałem dodatkową godzinę na zrobienie parę fajnych zdjęć J
Jedna z wielu "zwykłych" australijskich plaż |
To nie jest jedyna australijska anegdotka warta
opowiedzenia. W drodze powrotnej do Polski, kiedy byłem na lotnisku w
Melbourne, ( chyba wyraźnie zagubiony) zostałem wyciągnięty z tłumu do rutynowej
kontroli. Kiedy wszedłem do małego pokoju bez okien, oprócz 2 funkcjonariuszy
wprowadzających mnie tam, zobaczyłem 3 osoby – jakiegoś faceta z kamerą
telewizyjną, faceta z dużym mikrofonem i jeszcze jednego, chyba oświetleniowca.
Zaczęto mnie dokładnie przeszukiwać. Zadawano mi pytania skąd lecę, dokąd lecę,
czemu Australia, czy byłem ostatnio w krajach arabskich, czy przewożę coś
nielegalnego i czy poddałbym się badaniu na zawartość narkotyków we krwi. Ale
po 15 minutach przepytywania, stwierdzi chyba, że nie jestem terrorystą i mnie
puścili. Na sam koniec zapytano mnie czy zgadzam się na udostępnienie wizerunku
w TV czy chcę mieć zamazaną twarz. Panowie powiedzieli mi, że, materiał jest
puszczany w australijskiej TV i pokazuje pracę celników na lotniskach, którzy
wyłapują przemytników – coś takiego jak „Megalotnisko w Dubaju” na National
Geographic Channel. Jest zatem możliwość, że miałem swój debiut na australijskim
ekranie.
Po niespełna 40h i 2 przesiadkach znalazłem się na lotnisku
w Katowicach. To była zdecydowanie najbardziej wyczerpująca fizycznie podróż
jaką do tej pory przeżyłem. Było warto!
Brak komentarzy: