Australia - kraj kangurów!

poniedziałek, września 25, 2017

     Będąc w Nowej Zelandii uzmysłowiłem sobie, że grzechem byłoby, nie zobaczyć  Australii. W końcu jestem jakieś 15tys km od domu, a Australia leży „rzut kamieniem ode mnie”. Sama myśl postanowienia stopy na kontynencie kangurów i koala przyprawiła mnie o spory entuzjazm. 

Niestety Polacy chcący odwiedzić najmniejszy kontynent świata, mają obowiązek posiadania wizy. Dlatego też udałem się w tej sprawie do Placówki Dyplomatycznej w Wellington, gdzie chciano mnie odesłać do Konsulatu Generalnego w Auckland. Nie uśmiechało mi się jednak wracać 600km do miejsca w którym już byłem. W Internecie wyczytałem, że od jakichś 3 miesięcy istnieje możliwość wyrobienia wizy on-line. Wnioskek można składać za pośrednictwem strony internetowej Ministerstwa ds. Imigracji i Obywatelstwa Australii http://www.border.gov.au. Wszystko udało się sprawnie załatwić i po dwóch dniach na swoją skrzynkę mailową dostałem upragnioną wizę. Yeah!


     Mając już wszystkie niezbędne dokumenty udałem się do biura podróży "Flight Center New Zealand", które ma chyba turystyczny monopol w Nowej Zelandii. Dowiedziałem się kilku rzeczy, które chciałbym przytoczyć jako ciekawostki. Po pierwsze Nowozelandczycy nie mają ofert "last minute" czy innych promocji na tanie loty. Wychodzą z założenia, że lepiej jak samolot leci pusty niż miałby nim lecieć marudny pasażer za kilka dolarów. Zapytałem również o ceny biletów na Fiji - pani w biurze odradziła mi jednak udanie się tam, ponieważ „Fiji jest nieciekawe, nudne i to jest ostatnie miejsce do którego udają się Nowozelandczycy”. Dziwne, ponieważ wiele Europejczyków wydaje kilkadziesiąt tysięcy złotych żeby właśnie tam spędzić rajskie wakacje.
     Wróćmy jednak do Australii. Kupiłem bilet i udałem się na lotnisko. Po 2,5h lotu znalazłem się w Sydney. Pierwszy nocleg udało mi się znaleźć jeszcze będąc w Nowej Zelandii, korzystając z gościnności "znajomego co ma znajomego w Sydney". Życzliwość dla osób podróżujących jest bardzo powszechna na całym świecie, ale w Australii i Nowej Zelandii mam wrażenie, że biją wszelkie rekordy.
Nowi znajomi, których nigdy wcześniej nie widziałem odebrali mnie z lotniska o 23:00 i zabrali do siebie. Pozwolili mi zostać ile tylko będę chciał. Mieszkali na przedmieściach Sydney - jakieś 40km od centrum. Następnego dnia jak się obudziłem, to czym prędzej chciałem udać się do „centrum”.  Wybrałem najtańszy i najszybszy możliwym środek transportu - autobus wodny, kosztował jakieś 2 dolary australijskie (4zł) w jedną stronę. Po 30 minutowym rejsie, moim oczom ukazała się słynna Opera z Sydney - symbol miasta i „Harbour Bridge”, most wybudowany w latach 20’ ubiegłego wieku. Ciekawostką jest, że w czasie jego budowy, zginęło 16 osób, a nazwiska ofiar upamiętnione są na wmurowanej tablicy.

Harbour Bridge oraz słynna "Opera House"
Ogólne wrażenie „serca Sydney” jest niesamowite. Sam nie wiem dlaczego. Najsłynniejsze australijskie miasto zwiedzałem blisko tydzień, a naprawdę jest co… Sydney Opera House, Harbour Bridge, Darling Harbour, Sydney Tower, z której można podziwiać piękną panoramę miasta, Taronga Zoo, piękne Oceanarium, wioska olimpijska, St. Mary’s Cathedral, Town Hall, Royal Botanic Gardens i wiele wiele innych. Ogólnie jest to miasto, w którym naprawdę przyjemnie spędza się czas.  
     Na szczególną uwagę w Sydney zasługuje "The Gap", czyli klify, które znajdują się na wschodzie miasta. Ciekawostką jest, że to majestatyczne miejsce przyciąga jak magnes pogrążonych w rozpaczy i niewidzących sensu życia. „The Gap” często wymieniane jest na liście najpopularniejszych „Suicide spot” na świecie. Na barierkach widnieją tutaj tabliczki informacyjne, proszące o niepodejmowanie pochopnych decyzji i alarmowe numery telefonów do dyżurnych psychiatrów. Legendą tego miejsca jest Donald Taylor Ritchie. Przez prawie pół wieku mieszkający niedaleko klifu The Gap, często przechadzał się jego brzegiem. Gdy widział nieszczęśnika na skraju przepaści, po prostu podchodził do niego ostrożnie, ze szczerym uśmiechem na ustach i zwyczajnie pytał: „czy jest w coś w czy mogę pomóc”. Potem zapraszał tych ludzi do siebie na filiżankę herbaty. Istnieje ponad 200 udokumentowanych przypadków uratowania życia niedoszłych samobójców przez Donalda.  Za swoje starania został odznaczony m.in. orderem Australii, najwyższym odznaczeniem tego państwa przyznawanym za wkład w rozwój kraju. Stąd też poczciwy mieszkaniec-staruszek zyskał sobie w Sydney pseudonim: „Angel of The Gap”.

THE GAP

   Ostatnim miejscem, które trzeba zobaczyć w Sydney jest "Bondi Beach" czyli najpopularniejsza plaża w całej Australii. Długa na ponad kilometr, znana z tv-show "Bondai Beach Rescue", pokazującą pracę ratowników. Jest to zdecydowanie najbardziej zatłoczona plaża jaką kiedykolwiek w życiu widziałem. Tysiące ludzi przychodzi tu przed pracą, po pracy a nawet w czasie pracy. Jest to zdecydowanie ulubione miejsce relaksu dla tzw. lokalsów. 
     Poruszając się publicznym transportem w Sydney każdy zwróci uwagę na jedno - idealnie funkcjonujące metro. Na każdej stacji wiszą telewizory plazmowe odliczające czas do przyjazdu pociągu, wykaz wszystkich stacji itp. Byłem zszokowany kiedy widząc na zegarze 5sekund do przyjazdu, wjeżdża pociąg, a w momencie wybicia 0sek, otwierały się drzwi metra. Taki widok nie jest normalny, w szczególności dla przeciętnego użytkownika PKP.
     115km od Sydney znajduje się Park Narodowy "Blue Mountains". Góry zawdzięczają swoją nazwę porastającym ich stoki eukaliptusom. Ulatniające się olejki eteryczne które zawarte są w liściach tych drzew powodują, że kiedy góry oglądane są z odległości to wyglądają jakby były przykryte lekką, niebieskawą mgłą. Park znajduje się na liście UNESCO. Miejsce przytłacza wielkością i majestatem.
     Będąc w Blue Mountains dostałem telefon od poznanego w Nowej Zelandii Australijczyka, który pytał jak przebiega moja wyprawa. Kiedy dowiedział się, że jestem w Sydney oznajmił, że muszę przyjechać do Melbourne - będę miał załatwiony na miejscu nocleg i wszystko czego potrzebuję. Poprosiłem swoich nowych znajomych o pomoc, którzy w portalu odpowiadającemu naszemu „blabla car” odszukali kogoś co jechał akurat za 2 dni do Melbourne. Sama podróż minęła szybko – samochodem to jakieś 8-9h. Widoki po drodze…niepowtarzalne.
     Przybyłem do Melbourne. Pierwszy dzień musiałem zorganizować sobie sam, gdyż mój przyjaciel był poza miastem. Hostel znalazłem oczywiście w samym centrum. Standardowo już w pierwszy dzień poznałem kilka osób – Jerry z USA, Francis z Tasmanii i 2 Austriaków ale imion nie pamiętam. Jeszcze tego samego dnia co przybyłem, dostałem ofertę od mojego współlokatora z pokoju - dwumiesięczna wyprawa dookoła całej Australii, wypożyczonym camp-vanem, na jego koszt. Nie było łatwo, ale musiałem odmówić – z kilku powodów nie mogłem zostać w Australii na kolejne dwa miesiące. Następnego dnia rano poszedłem się przejść po Melbourne. 
Twelve Apostoles

     Zwiedzając centrum, natknąłem się na witrynę sklepową z dużym napisem "1 day tours" czyli biuro podróży organizujące jednodniowe wycieczki. Z dostępnych ofert wybrałem "Great Ocean Road". To malownicza droga o długości prawie 250km, wraz z położonymi wzdłuż niej Parkami Narodowymi. Jest to ogromna atrakcja turystyczna. Great Ocean Road jest największym na świecie pomnikiem ofiar wojny. Została ona zbudowana bowiem przez weteranów I Wojny Światowej, którzy po powrocie postanowili oddać w ten sposób hołd poległym kolegom - budowa trwała 16 lat.
     Śmieszna, a przynajmniej z perspektywy czasu jest historia, kiedy zwiedzając na Great Ocean Road park narodowy "Twelve Apostoles", przyszedłem na umówioną godzinę na miejsce zbiórki i udało mi zobaczyłem tył odjeżdżającego autokaru. Na nic zdało się machanie i wołanie! Zostałem sam w Parku Narodowym, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. W pierwszej chwili trochę zwątpiłem i nie wiedziałem co zrobić. Pierwszy pomysł – złapać autostop, kolejna przygoda. No ale pomysł jednak nie wypalił bo przez pół godziny nie jechał żaden samochód. Wpadłem na pomysł że zadzwonię na 112 i zapytam australijską policję co mam zrobić. Panowie byli bardzo mili i skontaktowali się jakoś z kierowcą autobusu i go zawrócili. Po godzinie spędzonej na australijskich bezdrożach wrócił po mnie autobus. Plus taki że miałem dodatkową godzinę na zrobienie parę fajnych zdjęć J


Jedna z wielu "zwykłych" australijskich plaż

To nie jest jedyna australijska anegdotka warta opowiedzenia. W drodze powrotnej do Polski, kiedy byłem na lotnisku w Melbourne, ( chyba wyraźnie zagubiony) zostałem wyciągnięty z tłumu do rutynowej kontroli. Kiedy wszedłem do małego pokoju bez okien, oprócz 2 funkcjonariuszy wprowadzających mnie tam, zobaczyłem 3 osoby – jakiegoś faceta z kamerą telewizyjną, faceta z dużym mikrofonem i jeszcze jednego, chyba oświetleniowca. Zaczęto mnie dokładnie przeszukiwać. Zadawano mi pytania skąd lecę, dokąd lecę, czemu Australia, czy byłem ostatnio w krajach arabskich, czy przewożę coś nielegalnego i czy poddałbym się badaniu na zawartość narkotyków we krwi. Ale po 15 minutach przepytywania, stwierdzi chyba, że nie jestem terrorystą i mnie puścili. Na sam koniec zapytano mnie czy zgadzam się na udostępnienie wizerunku w TV czy chcę mieć zamazaną twarz. Panowie powiedzieli mi, że, materiał jest puszczany w australijskiej TV i pokazuje pracę celników na lotniskach, którzy wyłapują przemytników – coś takiego jak „Megalotnisko w Dubaju” na National Geographic Channel. Jest zatem możliwość, że miałem swój debiut na australijskim ekranie.

Po niespełna 40h i 2 przesiadkach znalazłem się na lotnisku w Katowicach. To była zdecydowanie najbardziej wyczerpująca fizycznie podróż jaką do tej pory przeżyłem. Było warto!

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.